AFRYKA – moje pierwsze spotkanie
Myślałaś pewnie, że zasypię Cię w tym poście mnóstwem przepięknych zdjęć z plaży oraz safari? Spokojnie na to przyjdzie jeszcze czas, bo Afryka ma wiele oblicz i nie da się pokazać cudownych widoków z oceanem i sawannami pomijając rzeczywistość, jaka dzieje się poza murami hotelu, który zazwyczaj ogrodzony jest wysokimi murami z kolczatką, a na wjeździe zaraz obok bramy lub szlabanu stoją panowie w mundurach i z bronią palną, którzy dopiero po weryfikacji wpuszczają do środka. Zapewne inaczej ma się sytuacja kiedy podróżujesz na własną rękę i wybierasz hotele, które być może nie mają podpisanych kontraktów z biurem podróży. Póki co ja jadąc po raz pierwszy do Afryki w czasach jakie mamy i dodatkowo jeszcze z dzieckiem nie wyobrażałam sobie organizować wakacji samodzielnie, dlatego też skorzystałam z oferty jednego z biur podróży.
Niemniej jednak nie siedziałam tylko i wyłącznie w hotelu. Osobiście nie rozumiem ludzi, którzy potrafią się chwalić, że gdzieś tam byli, ale nie widzieli nic poza kompleksem hotelowym i all inclusive. To nie jest w moim stylu i ja tak nie potrafię odpoczywać [no chyba, że byłyby to Malediwy :)]. Muszę zobaczyć więcej niż prywatne baseny i wspólne części, gdzie mogłam się napić kawy przez cały dzień. Dlatego też wybraliśmy się na safari, odwiedziliśmy wioskę Masajów, zwiedziliśmy Mombasę, popłynęliśmy na wyspę Wasini, byliśmy w wiosce, gdzie nie ma prądu i wody pitnej, zajrzeliśmy do szkoły, a na naszej plaży wybraliśmy się z miejscowymi na wodne safari oraz popłynęliśmy łodzią na nurkowanie i pobliską wysepkę, która pokazuje się w ciągu dnia na około 5 godzin. Podczas tych wszystkich naszych wyjazdów mieliśmy okazję jadąc samochodem czy busem popodglądać życie okolicznych mieszkańców, porozmawiać z przewodnikami lub ochroniarzami o sytuacji w kraju, o zarobkach, prezydencie, korupcji, budowie dróg i hoteli, kolei i Chińczykach, którzy coraz bardziej wchodzą na rynek afrykański; a także o szkolnictwie, dzieciach, strasznych tradycjach, które formalnie zabronione są przez prawo. Dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy, które sporo wyjaśniały nam aktualną sytuację.
Z perspektywy czasu, kiedy to po kilku dniach od przyjazdu do Kenii opublikowałam pierwszy dość przejmujący post na Instagramie, wiele się w mojej głowie zmieniło. Teraz kiedy już jestem w domu zupełnie inaczej na to wszystko patrzę. Różne przygody pokazały mi jak trudno żyje się w Afryce i że wszystkim nie jestem w stanie pomóc, nawet gdybym chciała. Ale też jak trudno na samym początku jest określić kto faktycznie tej pomocy potrzebuje, a komu nie wierzyć w to co mówi. Te dwa tygodnie pokazały mi wiele oblicz tego miejsca, a dobrze wiem, że w innych regionach jest dużo gorzej.
Turysta przez miejscowych traktowany jest jak chodzący dolar, karta płatnicza, portfel, bankomat, powiernik płatnych sekretów, gruba ryba, gbur, itd.
Przez kilka pierwszych dni było mi naprawdę smutno i czułam się przygnębiona. Tyle ile nasłuchałam się historii, problemów z jakimi borykają się mieszkańcy oraz ich rodziny, przytłoczyło mnie to. Wyjeżdżałam na safari lekko poirytowana tym co usłyszałam i zobaczyłam. Szukanie wielkiej piątki oraz otaczająca zieleń na chwilę oderwały mnie od tych wydarzeń i zrelaksowana po kilku dniach wróciłam na wybrzeże. Zdążyłam sporo zobaczyć i dowiedzieć się o tym jak wygląda życie w Afryce. Miałam więc informacje z dwóch stron. Zaczęłam więc analizować co mówią lokalsi, zadawać im dodatkowe pytania i wyciągać więcej informacji. Dopiero wtedy było widać kto mówi prawdę, a kto kombinuje.
Tzw. beach boys to mężczyźni, którzy nagabywali klientów na wszelakie rzeczy na plaży. Nie mieli wstępu na plaże prywatne oraz do hoteli. Ale gdy tylko ktoś z nas pojawiał się na deptaku należącym do kompleksu lub wychodził na plażę był od razu zaczepiany. Początkowo była to miła rozmowa na zasadzie, skąd jesteś, co robisz, jak Ci się tutaj podoba. A następnie przechodziliśmy do punktu numer dwa, czyli interesów. Mogłam kupić kokosy, bransoletki, pamiątki, wypad na pobliskie wysepki katamaranem lub łodzią i wiele, wiele innych rzeczy. My jeśli mogliśmy to oczywiście korzystaliśmy z tych usług sądząc, że robimy dobrze, bo pomagamy tym ludziom. I pewnie w niektórych przypadkach dokładnie tak było. Ale okazało się, że wyzysk człowieka przez człowieka nie zna granic.
Najlepiej pokazała nam to polityka dotycząca lokalnych sklepików z pamiątkami. Wiele razy namawiano mnie oraz mojego męża na zakupy. Oczywiście obiecaliśmy im, że przyjdziemy, ale na sam koniec, kiedy już będziemy wyjeżdżać. Zawsze kupujemy pamiątki więc dlaczego nie mielibyśmy wesprzeć ich małych firm. Tak jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy. Oczywiście sposób robienia zakupów był nam już znany, na żadnej rzeczy nie było ceny. Kiedy wybraliśmy wszystko co nam się podobało, zasiedliśmy wspólnie do stołu, aby zacząć negocjacje dotyczące ceny za wyroby. Całość wyglądała dość komicznie, bo kiedy padła pierwotna cena, my mieliśmy podać swoją. Zaczęliśmy więc od 1/3 tego co sobie zażyczono. Gościu wkurzony, bo zobaczył, że nie będzie z nami łatwo, zaczął bardzo nisko schodzić ze swojej strony, a my bardzo nisko pochodzić z naszej. Ale zawsze on był do przodu. kiedy już widzieliśmy, że zaczyna z nami pogrywać mój mąż wstał i powiedział koniec negocjacji. Na co sprzedawca od razu podzielił pozostałą część na połowę, aby nie stracić klienta. Oczywiście dobiliśmy targu, ale wiedzieliśmy też, że raczej on był bardziej zadowolony z negocjacji niż my. Na sam koniec poproszono nas, aby przynieść cokolwiek, ciuchy, buty, kosmetyki, nawet moją spinkę do włosów. Wróciliśmy więc do hotelu i spakowaliśmy w torbę, to co nam się już nie przydałoby, dołożyłam jeszcze maskarę i kolczyki. Wydawało mi się, że te rzeczy trafią do pozostałych pracowników, którzy pracowali dla tego pana, który się z nami targował. Ale tak niestety nie było. Jeden z nich wziął koszulę mojego syna i uciekł, na co inni panowie „z ochrony” kazali przekazać resztę rzeczy jednej osobie i do widzenia. W zamian za to mieliśmy coś dostać w rozliczeniu. Okazało się jednak, że chcieli nam sprzedać kolejne rzeczy dużo drożej niż poprzednie… Dopiero wtedy dotarło do mnie, że jeśli chcesz komuś coś podarować, to nie dość, że musisz to zrobić dyskretnie, to jeszcze najlepiej jak nikogo nie będzie dookoła. Bo osoba ta zmuszona zostanie oddać wszystkie te rzeczy swojemu pracodawcy. Naprawdę wkurzyłam się wtedy i resztę rzeczy, które chcieliśmy rozdać zostawiliśmy w pokoju hotelowym, aby mógł je wziąć pan, który codziennie sprzątał nam pokój.
Ta sytuacja i wiele innych, jak chociażby pobyt w wiosce bez prądu i bieżącej wody otworzyły nam oczy na to jakie rzeczy, które chcemy zostawić czy rozdać w trakcie podróży, najlepiej ze sobą zabrać. Opiszę to bardzo dokładnie w kolejnym poście.
Nie będę ukrywała, że najlepiej robiło mi się zakupy u kobiet, które sprzedawały sukienki i inne ubrania. Zawsze było miło, dużo śmiechu i radości w oczach, kiedy przyprowadziłam ze sobą moje dwie towarzyszki podróży. Naprzymierzałyśmy się, porozmawiałyśmy, pokazałyśmy jak nie chcemy być traktowane przez mężczyzn, zresztą kilku musiałyśmy przegonić, bo nas podglądali 🙂 Ale te kobiety, które miały już swój sklep nigdy się nie naprzykrzały. Podeszły do mnie raz i po prostu zaprosiły do siebie jak będę miała czas. Również negocjowałyśmy mocno, ale my wiedziałyśmy na ile chcemy te kobiety wesprzeć, więc była to raczej forma zabawy niż upierania się przy swojej cenie, chociaż początkowa była naprawdę wysoka. Wszystkie jednak byłyśmy zadowolone, a ja wróciłam do domu z trzema sukienkami.
Ostatniego dnia miałam rozmowę z naszym lokalnym kapitanem, który zabrał nas na nurkowanie, o tym, że ludzie z hotelu nie chcą przychodzić na plażę lub nie rozmawiają z nikim i oni czują się odrobinę wkurzeni na to. Bardzo mało zarabiają, a tak naprawdę to my turyści wybierając ich usługi wspieramy ich zarobkowo. Średnio nasz kapitan miesięcznie zarabiał około od 50 do 70 dolarów na miesiąc. Im więcej zrobił kursów tym więcej otrzymał wypłaty. Niestety ten sezon turystyczny jest bardzo niski więc podejrzewam, że będzie jeszcze trudniej. Ale tutaj ważna informacja, kiedy wybieraliśmy się na rejs, dzień wcześniej spisaliśmy formalną umowę na wycieczkę. Podczas podpisywania dokumentów obok mnie stał strażnik z hotelu i sprawdzał czy się wszystko zgadza… Natomiast kiedy byliśmy na morskim safari nie było żadnej umowy, a pieniądze z tego co się zorientowałam na sam koniec, nie zawsze trafiały do wszystkich przewodników.
Wracając do naszej rozmowy wyjaśniłam mu więc, że to do końca nie jest tak. Wyobraź sobie, że chcesz iść na romantyczny spacer po plaży lub pobiegać z dzieckiem pośród fal. W takim wypadku poza strojem kąpielowym nic ze sobą nie zabierasz. Otacza się grupa mężczyzn i każdy chce Ci coś sprzedać. Nie jesteś zorientowany jakie są zasady negocjacji i w sumie jeszcze lekko odczuwasz przebytą drogę na swoje wymarzone wakacje i chcesz po prostu nacieszyć się okolicą. Mówisz delikatnie, że może trochę później, albo jutro bo to Twój pierwszy lub drugi dzień tutaj i chcesz iść na spacer. To co robią Ci Panowie? Idą z Tobą. Kiedy już widzą, że nic nie wskurają, to obrażeni odchodzą, żeby kolejnego dnia znów Cię dopaść bo obiecałeś, że coś kupisz. A wcale tak nie było. Poprosiłeś jedynie o trochę czasu dla siebie, który i tak Ci zabierają. I tak w kółko. Ostatecznie osoby, które nie potrafią lub nie lubią podejmować takich rozmów zostają w ośrodku i więcej z niego nie wyjdą, bo się po prostu boją.
Niestety koronawirus spowodował, że wielu turystów pozostaje w domu. W naszym ośrodku, który składał się z trzech hotelów połączonych wspólną infrastrukturą mogło być zakwaterowanych 3000 gości. W sumie może było 200 osób, z czego część wyjeżdżała na kilka dni na safari. Jeden z hoteli został wyłączony z użytku jeszcze przed naszym przyjazdem, a nasz hotel zamknięto kiedy my wracaliśmy do domu. Pozostałych gości przekwaterowano do jednego, ostatniego otwartego w kompleksie. Ilość gości malała z dnia na dzień. Nie było Francuzów. Niemców, Hiszpanów czy Włochów. Głównie sami Polacy. I to nie tylko w naszym hotelu, ale również w innych na wybrzeżu, ale tylko w tych, które się jeszcze nie zamknęły. To powodowało, że na plażach było coraz mniej turystów, którzy nie potrafili zaspokoić podstawowych finansowych potrzeb lokalnych mieszkańców. A oni widząc w nas ostatnią deskę ratunku próbowali wszystkiego co mogli, abyśmy zostawili im choć trochę pieniędzy.
Najbardziej zaskoczeni napiwkami byli Ci, którzy o nie nigdy nie prosili. Obsługa w restauracji, barze czy pokojach. Kiedy otrzymywali pieniądze od ludzi, to nie patrzyli ile, tylko od razu chowali je do kieszeni, tak aby nikt nic nie zobaczył. Dopiero kiedy udało im się podejrzeć jakie to kwoty, to słali swoje podziękowania uśmiechem, lub bardziej odważni lekkim dotknięciem ramienia. Ogromnie przykro wszystkim było kiedy pytaliśmy ich co się z nimi stanie, kiedy nasz hotel zamkną. Nikt nikomu nic nie mówi, nie tłumaczył. Nikt nie wiedział czy od jutra będzie dalej pracował. I chyba to dla nas był najbardzej przykre, kiedy nie wiesz co czeka Cię za chwilę.
Chyba po raz pierwszy nie czułam ogromnego smutku z powodu powrotu do domu. Nie czułam, że opuszczam raj, że znów coś tracę. Nic nie czułam i chyba to było dla mnie najsmutniejsze. Zapewne to nie ostatnia moja podróż do Czarnego Lądu. Chciałabym wrócić lepiej przygotowana i zobaczyć więcej. Poczuć w końcu to co czułam czytając książki „Pożegnanie z Afryką”, „Kwiat pustyni” czy „W pustyni i w puszczy”. Czuję jednak, że taki moment nadejdzie, ale w swoim własnym czasie.
xoxo
Marta